Nad północno-wschodnim wybrzeżem Florydy wschodziło słońce. Był wilgotny, podzwrotnikowy ranek w połowie lipca. Pelikany brunatne, nurkujące nad wydmami, wyczuwały, że dzień nie zapowiada się jako zwykły. Na poboczach wąskich dróg, wiodących na plaże i groble, stały ciasno tysiące samochodów oraz przyczep. W powietrzu rozlegał się dźwięk silników helikopterów, które przewoziły gości do Centrum Kosmicznego Johna Kennedy’ego. Wkrótce po wschodzie słońca nadjeżdżający zablokowali wszystkie drogi na przylądek, także noszący wówczas nazwisko prezydenta.

Pod ostrym słońcem Florydy zgromadził się niemal milion ludzi, by oglądać pierwszych przedstawicieli swego gatunku, którzy spróbują wylądować na innym świecie: odległym o 278000 kilometrów Księżycu. Udana wyprawa zwieńczyłaby dziesięć lat coraz bardziej niespokojnego oczekiwania.

Osiem lat temu prezydent John Kennedy stał przed Kongresem, wzywając Stany do wysłania człowieka na Księżyc przed końcem dekady i zapewnienia mu bezpiecznego powrotu. W tym czasie przestrzeń kosmiczna zdawała się opanowana przez ZSRR. Rosjanie pierwsi wystrzelili sztucznego satelitę, przelecieli obok Księżyca, a ich kosmonauta w 89 minut okrążył Ziemię. Gdy Kennedy zwracał się do Kongresu, w kosmosie znalazł się tylko jeden Amerykanin, na niespełna kwadrans i w locie suborbitalnym.

Jednak w lipcu roku 1969, gdy Ameryka szykowała się do startu Apolla 11 z centrum noszącego nazwisko nieżyjącego prezydenta, radzieckie zagrożenie zmalało. NASA wysłała dotąd 21 misji załogowych, Rosjanie 12 (wszystkie na niskiej orbicie). Najbogatsze państwo świata zaczynało właśnie śmiałe przedsięwzięcie na nieznaną dotąd skalę, ukazując w światowych mediach wyraz swej woli. Owa historia odwagi, przygody i badań naukowych stanowiła równocześnie ćwiczenie z geopolityki.

Ten moment nigdy by nie nadszedł, gdyby nie wpływ nielicznej grupy wizjonerów. Niektórzy z nich spełniali swe dziecięce marzenia, inni zamierzali promować w ten sposób demokrację, poszerzać wiedzę i zapewnić krajowi techniczną oraz naukową dominację. Część uważała wyprawę za nieuchronne, ewolucyjne przeznaczenie ludzkości, inni za osobisty, patriotyczny obowiązek.

Kilkaset metrów na południe od ogromnego hangaru montażowego, gdzie złożono rakietę Saturn V, umieszczono prowizoryczne stanowisko CBS News. Ku wyrzutni spoglądał stamtąd łysiejący Anglik w średnim wieku, noszący szary garnitur. Arthur C. Clarke wyobrażał sobie ten dzień od wczesnej młodości. Jako współautor jednej z pierwszych poważnych publikacji na temat wyprawy księżycowej miał pojawić się na żywo u boku weterana wiadomości CBS Waltera Cronkite’a, gdy rakieta oderwie się od ziemi. Pozycja Clarke’a, czołowego pisarza SF, wzrosła ostatnio dzięki uczestnictwu w tworzeniu scenariusza „2001: odysei kosmicznej” Stanleya Kubricka; film ten okazał się przebojem kasowym roku 1968. Clarke uważał, że lądowanie na Księżycu zapoczątkuje pozaziemską obecność Homo sapiens, wskazując, co może jeszcze osiągnąć rasa ludzka.

W centrum sterowania, odległym od prasowego o kilkaset metrów, Wernher von Braun także przyglądał się wieży startowej. Jeden z najsłynniejszych ludzi w Stanach, wysoki i przystojny, widział ją z odległości 5 kilometrów dzięki lornetce. 110-metrowy Saturn V, dzieło jego zespołu, był najpotężniejszą rakietą świata. Von Braun, jak jego przyjaciel Arthur Clarke, od młodości fascynował się podróżami kosmicznymi dzięki fantastyce naukowej.

Dziesięć lat wcześniej, po wystrzeleniu pierwszego amerykańskiego satelity, uznano go za bohatera narodowego. Von Braun był wyjątkowo zdolnym handlowcem, przekonując potężnych decydentów – senatorów, prezydentów, generałów czy dyktatorów – do przekazywania środków, których potrzebował do budowy potężnych rakiet kosmicznych. Mimo tych wpływów i niemal ćwierćwiecza spędzonego w Stanach ciągnęły się jednak za nim sprawy z przeszłości. Podczas II wojny światowej nadzorował powstawanie pierwszych kierowanych pocisków balistycznych dalekiego zasięgu, które wykorzystywała III Rzesza. Tę część jego biografii dobrze znano; posłużyła nawet za podstawę scenariusza hollywoodzkiego filmu fabularnego[1], ale mimo ustawicznych wyjaśnień sam von Braun i jego kariera wojenna w szczególności pozostały kontrowersyjne, wzbudzając sporadyczne dyskusje.

Do strefy prasowej i centrum sterowania przylegało kilka zwykłych, drewnianych trybun, jakie można znaleźć przy każdym boisku uniwersyteckim. Tworzyły one strefę vipowską, w ten skwarny lipcowy ranek najbardziej pożądane miejsce na całym przylądku (mimo braku cienia). Niespełna godzinę przed planowanym terminem startu, wyznaczonego na 9:32, zaczęli zbierać się tam ambasadorzy, senatorowie, kongresmeni, szefowie korporacji, pisarze i celebryci.

 Fotoreporterzy kierowali obiektywy na komika Jacka Benny’ego i popularnego prowadzącego The Tonight Show Johnny’ego Carsona, ale potem ich uwagę zwróciło przybycie byłego prezydenta Lyndona Johnsona z żoną Lady Bird. Johnson rzadko pojawiał się publicznie od chwili opuszczenia Białego Domu pół roku wcześniej. Inicjatywa wysłania człowieka na Księżyc zawsze będzie się wiązać z nazwiskiem Kennedy’ego, ale niemal równie ważną rolę jako przewodniczący Narodowej Rady Kosmicznej odegrał właśnie Johnson, zarówno jako wiceprezydent, jak potem prezydent.

Johnson wszedł na trybunę, witając starych współpracowników. Blisko jej szczytu stał szef sztabu armii, generał William Westmoreland, do niedawna dowodzący w Wietnamie pół milionem żołnierzy Stanów. Za Johnsonem i jego żoną usadowiono człowieka znacznie mniej znanego publicznie, lecz któremu były prezydent powierzył dotarcie aż do tego dnia. W przeciwieństwie do astronautów czy von Brauna były administrator NASA James Webb nigdy nie pojawił się na okładce czasopisma o krajowym zasięgu czy w dłuższym materiale telewizyjnym, ale to na niego stawiali niezachwianie Kennedy i Johnson jako najlepszego kierownika amerykańskiego programu kosmicznego w najtrudniejszych latach przekształceń.

Amerykanie, usłyszawszy w roku 1961 o bardzo ambitnym programie księżycowym, nie wiedzieli, jak NASA zrealizuje ten plan i jakie okażą się tego koszty. Rakiety, statek kosmiczny i wiele pomniejszych rozwiązań technicznych należało dopiero wynaleźć lub udoskonalić. James Webb, nie mniejszy wizjoner astronautyki od Clarke’a czy von Brauna, łączył wpływy z kierowania dużą agencją rządową oraz doświadczenie lat spędzonych w zarządach. Pod jego szefostwem (które  przypadło na większość lat 60.) NASA dotarła do licznych kamieni milowych, przetrwała też tragedię, która zagroziła istnieniu programu księżycowego, by wreszcie nastał ten lipcowy dzień.

Na oficjalnej liście VIP-ów znalazło się niemal 7000 nazwisk – w przeciwieństwie do faktycznej obecności na trybunach. Dawał się zauważyć brak dwóch czołowych polityków z Waszyngtonu. Jedyny żyjący brat prezydenta Kennedy’ego, senator z Massachusetts Edward, wolał oglądać transmisję ze stołecznego biura. W Waszyngtonie pozostał też prezydent Richard Nixon, któremu w Białym Domu towarzyszył Frank Borman, astronauta, który 8 miesięcy temu dowodził najbardziej ryzykowną wyprawą w historii: pierwszą podróżą ludzi wokół Księżyca. Nixon chciał poprzedniego wieczora zjeść obiad z odlatującymi na przylądku, czemu sprzeciwił się jednak lekarz ekspedycji (pod pretekstem ograniczenia możliwości zetknięcia się astronautów z zarazkami).

Gdy odliczanie dotarło do zera, czas jakby stanął – i na przylądku Kennedy’ego, i na całym świecie. Miliony widzów wstrzymały oddech i skupiły wzrok na obrazie z platformy 39A. Saturn V, przytrzymywany przez jej cztery wielkie ramiona, zadrżał po odpaleniu silników; ich łączna moc wynosiła 34 meganiutony; po osiągnięciu tej wartości uchwyty równocześnie zwolniły uścisk. Zgromadzeni pięć kilometrów dalej usłyszeli z opóźnieniem narastający grzmot silników, a stopami poczuli coraz silniejsze wibracje.

Saturn V powoli unosił się ku niebu na oślepiającej ognistej kolumnie, walcząc z grawitacyjnymi więzami Ziemi. W genetycznym kodzie obserwatorów znajdowała się skłonność do marzeń o lepszej przyszłości i walki z trudnościami równie wielkimi, co siły natury próbujące pokonać moc silników rakiety. Nadzieje i ambicje niezliczonych wcześniejszych pokoleń wypełniały dzieje ludzkości aż do tej pełnej obietnic chwili.

————————————-

To fragment książki autorstwa Roberta Stone’a i Alana Andersa pt. Ścigając Księżyc, która 20 lipca ukaże się na polskim rynku nakładem Wydawnictwa BezFikcji.

Książka w przedsprzedaży tutaj: https://www.idz.do/Al14mJ